"Jestem na drodze malarstwa". O Ryszardzie Grzybie

"Jestem na drodze malarstwa". O Ryszardzie Grzybie 

Lena Wicherkiewicz 

Niewysoki i wysportowany. Karateka i maratończyk. Długodystansowiec – w sporcie i w sztuce. 

Niepoprawny i poetycki, zarówno w słowie, jak i w malarstwie. 

Szorstki, nieuładzony i diablo precyzyjny. 

Hodowca kanarków, wielbiciel nosorożców. 

Piewca koloru i absurdu. 

Propagator nieustającego karnawału, mistrz groteski. 

Erudyta, lecz nie gawędziarz. 

Poeta haiku i nadmiaru. 

Ziemski i napowietrzny. 

Ryszard Grzyb. 

Czy jest jeden? Oczywiście, ale jest też wielogłosowy: mówi głosem malarstwa i poezji. Malarz i autor rysownik, wykonawca happeningów, poeta tytułów swoich prac. Niełatwo oddzielić od siebie poszczególne dziedziny jego aktywności. A może wcale nie trzeba? Czy można bez wahania i jednoznacznie wymienić cechy jego malarskiego uniwersum? Zapewne nie. Ale jego obrazów nie sposób pomylić z innymi. 

Trudno jest pisać o malarstwie Ryszarda Grzyba. Może właśnie ze względu na jego, malarstwa zdecydowaną obecność "tu i teraz", tak trudno? Trudno jest ująć to malarstwo w zwięzłej definicji, zamkniętej opowieści, nawet wskazać zespół cech stylowych je charakteryzujący. Trudno jest także schwytać to malarstwo, posługując się warsztatem historyka sztuki i trudno szukać relacji formalnych i nawiązań, "recepty filozoficznej", która miałaby tę sztukę zakorzeniać. Można – ale niejako częściowo, wyodrębniając jeden trop. Tak zrobiła Dorota Monkiewicz, czytając Ryszarda Grzyba przez pryzmat "świętego Artauda". Można również zauważyć odrębność stylową (i jedność w wielości jednocześnie) poszczególnych dekad jego twórczości, ale i tak nie zbliżymy się do Grzybowego malarskiego sedna, bo przecież "istoty obrazu nie wyczerpują nasze definicje". Trudno też być po prostu krytykiem i obserwatorem tej twórczości. Dotyka ona bowiem trzewi i serca. Być może jedynym sposobem, by zbliżyć się do tego malarskiego/egzystencjalnego, karnawałowego, przesiąkniętego absurdem uniwersum jest przemierzyć je słowem, budując opowieść, jak to uczynił kilka lat temu Jan Michalski pisząc "Popielec". Inną celną próbą były wcześniejsze "bliskie", "towarzyszące" teksty Andy Rottenberg. Tylko że wszystkie są one  zbyt daleko od samego malarstwa. 

Może poezją? Paradoksalnie jednak istotę obrazów Ryszarda Grzyba najlepiej oddają nadane im przez niego tytuły – poetyckie fragmenty, autonomiczne artystyczne byty, które wydobywają dysonanse między sensem słów a formą i kolorem, między tytułem a "historią w obrazie". Nawet wówczas, gdy forma obrazów i rysunków jest "ostra", "ciężka", "gwałtowna", "wojownicza" (choć teraz zdecydowanie rzadziej), wyczuwamy, jak otwierają się one ku przestrzeni lekkości, swobody, wolności. Lewitują. 

Są też w Grzybowym uniwersum malarskim obrazy-ikony, w których można doszukiwać się śladów historii, jak "Herbatnik wojenny" czy "Uwaga, czołg!", lecz i one działają przede wszystkim poprzez formę, przez swoją "obrazowość". Niektóre z prac mamy po prostu pod powiekami, są już na zawsze składnikami naszego współczesnego pejzażu – "Walka Jakuba z aniołem", "Palmowa Niedziela", "Szanowny Panie, ten pomidor jest miękki". Takimi obrazami staną się zapewne również "Konfucjusz i nosorożec" czy "Dla absolutu w gruncie rzeczy nie ma znaczenia czy jesteśmy czy już nas nie ma rzekł kos do czarnej żaby". Mocne, wyraziste, autonomiczne. 

Wewnętrzna dyscyplina nie pozwala mu popaść w kuszącą łatwość malowania. Jak sam mówi, powołując się na doświadczenia sportowe: "Malowanie to nieustająca rozgrzewka i w tym podobne jest do sztuk walki". Ciągle więc trenuje… malowanie. Wielokrotnie maluje podobne motywy, modyfikuje, wzbogaca, upraszcza. Zmienia kompozycje i desenie. Eksperymentuje z barwą. Cały czas jednak obserwuje siebie, jest czujny na rodzącą się "doskonałość". Gdy tylko jej cień się pojawi, oznacza to, że czas najwyższy na zmianę treningu, na podjęcie nowego wyzwania. W tej koncepcji malarskiego ćwiczenia, którego celem jednak nie jest perfekcja, widoczny jest związek z ciałem artysty, z jego fizycznością. W jednej z rozmów wskazał na tę szczególną właściwość malarstwa – "jest w nim ciepło człowieka, dotyk ludzkiej ręki". Następstwem tego (ale też zbawieniem) jest nieunikniona nieudolność, która otwiera drogę rozwoju. 

Grzyb broni magiczności, tajemnicy i nieuchwytności malarstwa, które niepodobna zbadać do końca. W tym poglądzie wydaje się dość tradycyjny, "prastary"; nie uległ pokusie konceptualnych redukcji malarstwa. "Malarstwo jest magią. Jest małą magią" – napisał w 1979 roku. Innym razem wskazując, że trzeba by "obraz przemienił się w rzecz magiczną, niepodobną do niczego, żeby był poza zagadką i poza zadawaniem pytań i stał się wreszcie lekki jak piórko". Dostrzegając bliskość malarstwa i poezji: "obraz – struktura malarska, w której pobrzmiewa duch poezji subtelnym tonem, który nie zawsze słyszymy". Wydaje się, że symbioza słowa i obrazu jest jedną z perspektyw pozwalających przyglądać się twórczości Ryszarda Grzyba. Nośnikiem poezji (i najważniejszym składnikiem) jest w malarstwie kolor – "dobrodziejstwo, królestwo i podarunek, radość, wolność i poezja". Zapewne tylko tyle (lub "aż tyle") można powiedzieć o kolorze: jest i króluje niepodzielnie. Nie wchodzi w alianse psychologiczne czy symboliczne. Nie jest też literacki, nie opowiada niczego. Nie poddaje się badaniu, choć jest też "materią", faktem fizjologicznym i efektem techniki malarskiej. Można nazwać Ryszarda Grzyba ze staroświecka "wytrawnym kolorystą", mieć trzeba jednak na uwadze to, że nie interesują go harmonie i dysharmonie barwne, niuanse i zakresy temperatur. Kolor w jego obrazach jest czystą wolnością i energią, bytem samym w sobie, autonomicznym. Nawet wówczas, gdy rezonuje z innymi. Nawet czerń w jego obrazach ma intensywność i charakter. 

Maluje zgodnie ze swoją dewizą, że "obrazy powinny przekraczać nudę, powinny być pełne życia i napięcia". Taka koncepcja sztuki powoduje nieustanne zmiany i modyfikacje środków. Od ekspresji i intensywności, która charakteryzowała jego twórczość w latach 80., poprzez "zwierzęcość" i "ornamentalność" kolejnej dekady, do swego rodzaju syntezy prac z ostatnich lat. 

Pokonywanie nudy nie jest jednak celem malarstwa Ryszarda Grzyba. On nie myśli w kategoriach doraźnego celu. "Ważny jest proces i zdarzenia" – napisał kiedyś. Takie jest jego malarstwo: nieustający happening. Choć były momenty, kiedy dosłownie było malarstwem akcji: jak w okresie Gruppy , czy podczas działań z Andrzejem Świetlikiem i Pawłem Kowalewskim, czy w duecie OBA z Marcinem Osiowskim w końcu lat 90. Jednakże happeningowa aktywność nigdy nie wzięła góry nad malarstwem, nie zredukowała go do dokumentacyjnej funkcji. Grzyb podkreśla, że zawsze jest "na drodze malarstwa". 

To właśnie moim zdaniem definiuje jego praktykę artystyczną Ujawnić istnienie poprzez malarstwo, twórczo uczestniczyć w byciu, akceptować i afirmować. Osiąga to kilkoma środkami. Doskonali ciekawość. Pielęgnuje karnawał w sobie. Wychwytuje absurd. Ten ostatni jest komunią, afirmacją różnorodności, otwarciem i wyznaniem wiary w Drugiego, gdyż mocą absurdu jest wytrącenie z nawyków codziennego i logicznego myślenia, skierowanie w stronę żywiołów, ku temu, co rudymentarne i żywe, egzystencjalne. "Wytrącenie z codzienności" możliwe jest także na drodze karnawału. Tę też artysta często wybiera. Troszczy się, by karnawał nie ucichł zarówno w nim, jak i w jego sztuce. Łączy sprzeczne wątki i style, miesza to, co wzniosłe, z tym, co komiczne, równouprawniając je na płaszczyźnie obrazu, likwiduje dystans i powagę, jest rzecznikiem swobodnej fikcji, posługuje się parodią i śmiechem. Karnawał to także ciągły ruch i dynamika, to poszerzanie pola wolności. "Karnawał jest tu rozumiany jako rozprzestrzenienie się metafizycznego śmiechu, który nie oszczędza żadnej wartości w kulturze, sztuce. Jako żywioł uwalniający, sprowadzający wszystko do wolności – ale nie zatrzymujący się w niej, lecz i ją przekraczający. Nie jest to stan, który można zdobyć i zatrzymać się. Jego natura akceptuje ruch, dochodzenie do momentu karnawału i utratę możliwości. Ciągła śmierć i ciągłe zmartwychwstanie karnawału – to także śmierć i zmartwychwstanie człowieka w sobie samym" – pisał w 1985 roku. 

Sposobem na odsłonięcie istnienia, oddanie życia w jego pełni i niepodzielności, przedpojęciowej jedni, może być także droga okrucieństwa, walki, gwałtowności, dysonansów, ruchu i przenikań. Tę Ryszard Grzyb wybierał często w latach 80. Stąd tak często w obrazach i ich tytułach przywoływał postać twórcy Teatru Okrucieństwa Antonina Artauda. Podobnie jak on, Ryszard Grzyb chce wyrwać widza z postawy biernego obserwatora malarskiego spektaklu i uczynić czującym, aktywnym uczestnikiem. Zanurzyć na powrót w życiu. Przywrócić pierwotną jedność istoty ludzkiej. Jedność kosmiczną. 

I jeszcze ostatnie, pozornie żartobliwe skojarzenie. Jest jeszcze Grzyba malarska/egzystencjalna droga "zwierzęca". Tak, on dobrze rozumie zwierzęta, zapewne najbardziej króliki, nosorożce, psy, koty. Ich sylwetki powtarza w rozmaitych układach i kompozycjach. Interesują go jako formy plastyczne, są źródłem bogactwa kształtów, znaków, emblematów. Równie ważna wydaje się też ich zwierzęca żywotność, ich istnienie po prostu, niezróżnicowane na jaźń i byt, wskazujące na związek z kosmosem i światem natury. Od zwierząt czerpie naukę istnienia. 

Trzeba czasem ostrza okrucieństwa, szpikulca absurdu, strzału śmiechem, by przebić się przez bawolą skórę, twardy pancerz do krwi czerwonej i duszy motylej. Grzybomalarstwo. Grzybopoezja. Grzyboistnienie.

Dokumentacja