Jerzego Lewczyńskiego Archeologia Fotografii

Jerzego Lewczyńskiego "Archeologia Fotografii"

Czymże jest fotografia? Czym fotografowanie? W niedawno wydanej książce słynnego francuskiego krytyka Ronalda Barthesa odnajdujemy pod koniec pełne pozornej bezradności wyznanie: "Muszę więc pogodzić się z tym faktem jako prawem: nie mogę zgłębić ani przeniknąć fotografii". Piszę o tym wyznaniu jako "pozornie bezradnym", gdyż autor "Światła obrazu" przez przeszło czterdzieści rozdziałów prowadząc czytelnika drogą niezwykle precyzyjnie, jak przystało na strukturalistę, aranżowanych spostrzeżeń, przybliżeń i analiz, zdaje się jednak bardziej kłaść akcent na atrakcyjności samej drogi, aniżeli jej celu. Wszystkie owe rozpoznania, poglądy, refleksje, jego zdaniem, prędzej czy później sprowadzają się do porażająco prostej konstatacji, w której streszcza się istota naszego zetknięcia się z tym, co przedstawia zdjęcie: oto "to-co było". Przeogromnie delikatna jest tu jednak granica między oczywistością a nieoczywistością. Wszak każde zdjęcie, traktując przede wszystkim o faktyczności rzeczy, paradoksalnie, uwyraźnia oraz intensyfikuje nasze spotkanie z czasem, przemieniając kontakt z tym co przedstawione w zjawisko, w fenomen, który Barthes nie bez powodu pisze dużą literą; jest w nim jakiś istotny znak doświadczenia: na moment skupiona w błysku światła prawda egzystencji.

Niezwykła popularność fotografowania zbanalizowała, a nawet w pewnym sensie zużyła atrakcyjność nie tylko odnajdywania się w chwili, kiedy w naszą stronę kierowany jest obiektyw aparatu, lecz i zetknięcia się z samym zdjęciem. Zazwyczaj trzeba czasu i pewnej odświętności, byśmy na powrót doświadczyli tego traumatycznego przeżycia, jakim jest wejrzenie w ulotną realność "tego-co było". W jakimś istotnym wymiarze siła zdjęcia kumuluje się nie tylko w tym, co ono przestawia, lecz kształtuje się i dociera również z głębi naszej samotności; oto na chwilę uprzedmiotowione życie domaga się od nas odpowiedzi na to, czego doświadczyliśmy tu i teraz, a wobec czego jesteśmy dość nieuważni i chyba jednak - w znacznym stopniu bezradni. Być może z tego też powodu tak szybko nuży nas zbiorowe oglądanie fotografii, podobnie jak w końcu nuży nas i zobojętnia opowiadanie cudzych snów. Zdjęcie chce być z nami sam na sam, nawet to najbardziej banalne: z ojcowskiej legitymacji czy babcinego wesela... Może nawet bardziej te niż inne, poddawane interpretacyjnej obróbce prasowych komentarzy czy licytacyjnej poetce ekspozycyjnych kontekstów. Jego magia zdaje się polegać m.in. na tym, że imaginacyjne powroty zamienia w zintensyfikowane spotkanie z teraźniejszością; to jakby przekazywany nam w depozyt wizualny walor ciszy - ciągle nie dość zrozumiany, nie dość uszanowany - w nas i poza nami; coś co nas spowija i nieustannie zeszkliwia nasze oddechy.

Jerzy Lewczyński, począwszy od swojej pierwszej znaczącej wystawy w 1959 roku, kiedy to z pasjonującym się wówczas fotografią Zdzisławem Beksińskim oraz Bronisławem Szlabsem zorganizowali w Gliwickim Towarzystwie Fotograficznym pokaz pod znamiennym tytułem "Antyfotografia", poszukuje czegoś, co można by nazwać poezją i gramatyką tej dziedziny sztuki. W swoich najlepszych pracach, mając w sobie jakiś głęboki poetycki szacunek dla magicznej aury każdego zdjęcia, pragnie ujawnić jak lektura widzenia, którą bywa fotografowanie, staje się jednocześnie lekturą świata i lekturą poznającego podmiotu. Lekturą, a więc i interpretacją jednocześnie. W swoich dziełach stara się odsłonić nie tylko reguły rządzące procesem powstawania, lecz i czytania fotografii; wydobywa je na jaw, czyni z nich poznawczy oraz estetyczny atut. Jedno z jego najsłynniejszych zdjęć "Nysa 1945 - nasze powiększenie" z 1971 roku, nie roniące nic ze swoiście dramatycznych walorów tematu, ukazuje, jak dla autora każde spotkanie ze sfragmentowaną rzeczywistością staje się pretekstem do świadomej i z ogromnym estetycznym skutkiem wykorzystywanej autowiwisekcji spojrzenia.

Od początku artystycznej pracy celem Lewczyńskiego było przekraczanie skonwencjonowanych granic rozumienia fotografii. Punkt wyjścia zdawał się stosunkowo prosty: myśleć o zdjęciu w jego całości i fragmentaryczności jako o formie, która jestwłaściwie jedynym i najważniejszym zadaniem artysty. Konsekwencją tego typu podejścia stało się to, co do dzisiaj charakteryzuje jego prace: nie egzystencjalizacja tematów, ile egzystencjalizowanie samego procesu myślenia oraz pracy nad fotografią. Znamienną cechą dzieł Lewczyńskiego bywa to, iż skupiają one w sobie szacunek dla syntetyzującego skrótu z rozmyślnie i precyzyjnie ujawnianą analizą. Sądzę iż w latach sześćdziesiątych gliwicki artysta w swojej dziedzinie sztuki robił mniej więcej to samo, co czynili pisarze tworzący tzw. literaturę autotematyczną: ukazujący swe przygody z formą, tworzący wiersze o robieniu wierszy i powieści o kłopotach z pisaniem, z całą premedytacją odsłaniający "szwy" tej pozornie jednolitej i bezproblemowej struktury, jaką tworzą: język i przedstawiony świat.

Zarówno fotografie Lewczyńskiego jak i wspomniane wysiłki pisarzy łączył dość kategorycznie formułowany sprzeciw wobec mimetycznych uroszczeń sztuki, która w okresie socrealizmu dość łatwo dała się wyciągnąć w niecny proceder nazywania realnością tego, co nią tak naprawdę nie było. Nowoczesna fotografia, tak jak ją praktykował Lewczyński, podobnie jak powieść czy poezja po totalitarnych doświadczeniach, z głęboką samoświadomością w swe medialne mechanizmy wpisała sygnały autokrytycznego dystansu. Warto przy tym zauważyć, że dla twórcy "Nysa 1945 - nasze powiększenie" poszukiwanie wiedzy dotyczącej granic i ograniczeń reprodukowalności świata, stające się integralną i niezwykle znaczącą częścią struktury jego artystycznej wypowiedzi, nigdy nie przytłumiły egzystencjalnych czy nawet metafizycznych walorów uprawianej przez niego sztuki. Pewna aura magii i tajemnicy unosi się nawet nad najbardziej awangardowymi pracami autora z Gliwic.

Jeden z wyrazistszych, coraz ważniejszych nurtów w obrębie jego twórczości stanowi coś, co on sam nazwał "archeologią fotografii", a co w wielkim skrócie można by określić jako przywracanie znaczenia wszystkiemu, co odrzucone, pogardzone, skazane na zapomnienie, na łaskę i niełaskę losu. Pasjonuje go swoiste "życie po życiu" fotografii; stare porzucone zdjęcia, przeżarte wilgocią negatywy znajdowane na strychach i w szufladach zamienia Lewczyński w znak kulturowy o niezwykle głębokim nasyceniu egzystencjalnym i znaczeniu dokumentalnym. Swoistym "bohaterem wielu jego zdjęć i kompozycji zdjęciowych stała się nie tyle ludzka bezradność wobec "zapisanego" światłem w postaciach, rzeczach i zdarzeniach czasu, ile swoista prawda działań tego ostatniego zaznaczana przez zacieki, wilgoć, załamania papieru, jego rozdarcia, ślady brudu i pleśni wżerającej się w każdą próbę - choćby na chwilę - zatrzymania życia. Lewczyński poddaje ponownej obróbce zdjęcia odkrywane w najbardziej przypadkowych miejscach; podnosi do rangi artystycznego wydarzenia odnajdywane w rozmaitych zakamarkach zapomniane negatywy. Jedną z jego z najwspanialszych przygód stało się przywrócenie do istnienia świata, który pozostał po przedwojennym chłopskim fotografie z Zamojszczyzny Feliksie Łukowskim.

"Tysiące i miliony sekund - pisał Lewczyński w 1989 roku - utrwalonych w materii negatywu tworzą nieskończone pasmo opasujące nasze istnienie. Bieg obrazów przypomina ruch elektronów wokół jądra atomu. Ciągle i dalej w nieznanym kierunku i rytmie wyznaczają drogi naszego życia. Rzekomo fotografia nawet wtedy, gdy proces technologiczny był jeszcze nieznany, istniała w umysłach naszych przodków w postaci śladu wewnętrznej projekcji. Co tworzy tę tajemniczą, nieskończoną wokół niej aurę? Pozornie kruche i łatwe do zniszczenia tworzywo papierowe zachowuje się czasami jak najlepszy marmur karraryjski, przyjmując wszelkie cechy starej i szlachetnej materii. Zauważyć to można, gdy oglądamy i dotykamy starych fotografii. Wtedy ślad zniszczenia i dotyku wielu rąk stanowią o sile przekazywanego obrazu".

Jerzego Lewczyńskiego interesuje napięcie między ciągłością a fragmentarycznością naszych doświadczeń, zaciekawia i pochłania fenomen pamięci konfrontowanej z nieubłaganą dynamiką przemienności i przemijania. Dla niego praca nad fotografią stała się w ostateczności mniej lub bardziej świadomie uprawianą filozofią tej sztuki, której w istocie, co udowadniają jego dokonania, nie da się oddzielić od prawdy życia, świata i wartości.

Kazimierz Nowosielski

Dokumentacja