Jacek Gaj - Przymus rysowania

Stanisław K. Stopczyk

Jacek Gaj rysował „od zawsze". Rylcem i piórem. Gdy mowa o rylcu, zwrot ten wymaga usprawiedliwienia. Otóż z pojęciem sztychu wiąże się od dawna (acz nie od samego początku tej sztuki) pewien „sposób" wypraktykowany przez pokolenia reprezentantów tej arcyżmudnej, pedantycznej techniki, najbardziej praktyczny, gdy szło o zapełnianie płaszczyzn i gradacje walorów, różnicowanie planów przestrzennych etc. Głębokość cięcia, gęstość szrafirunku, kąt krzyżowania rytu - to wszystko należało do arkanów wiedzy warsztatowej, a stopień ich poznania określał (przynajmniej w znacznej mierze) profesjonalny poziom sztycharza. To również powodowało, że sztych mógł z czasem wejść do zespołu umiejętności rzemieślniczych i przez to upowszechnić się szeroko jako metoda reprodukcyjna.
Po rysunku natomiast artysta spodziewa się swobody w zapisie swej osobniczej odmienności, swego stylistycznego emploi.
Miedzioryt Gaja od opisanej wyżej konwencji rytuału był bardzo daleki. Wywodził się on raczej z doświadczeń pierwszych wynalazców, gdy radości rysowania (cóż z tego, że nie sztyftem na papierze, lecz ostrzem żłobiącym metal) nie tłumiła jeszcze melancholia niekończących się godzin blachy na poduszce, by gęstymi rytmami krzywizn określić formę i zapełnić płaszczyzny zgodnie z obowiązującą regułą. Tak właśnie, swobodnie na ile się dało, rysowali rylcem Mantegna i Pollaiuolo, tak pół tysiąca lat później rysował również Gaj.
l rysuje nadal. Tyle, że od lat dziesięciu już tylko piórem albo rapidografem. Można by zapytać, dlaczego ten świetny miedziorytnik porzucił rylec, uszczuplając
niewielką garstkę cierpliwych fanatyków sztychu, jaka jeszcze w Polsce i na świecie została.
Niejeden zadawał sobie to pytanie, a ostatnio postawił je również Tadeusz Nyczek we własnej galerii „Inny świat" przy ulicy Floriańskiej w Krakowie. Z odpowiedzią wstrzymał się jednak i nie sądzę, abyśmy w istocie wyszli tu poza domysły, bo Gaj z wyjaśnieniami również się nie kwapi. Znużenie? Zatem nic innego niż okrucieństwo techniki, to samo, które odstręcza dziś od niej niecierpliwą młodzież (nie tylko ją przecież)? Nie sądzę. jednakże do tego, aby na długie tygodnie zamknąć się sam na sam z miedzianą płytką i rylcem, tak czy inaczej potrzebny jest solidny motyw. Upodobanie, tak, ale chyba również wiara w trwałość i powszechność przesłania. Małe miedzioryty Gaja (jest ich ponad trzydzieści) były sentencjami filozofa o nucie egzystencjalnej; osobistymi, ale w jakiejś mierze i uniwersalnymi, takimi, które w odczuciu artysty wymagały koniecznie wyartykułowania lub choćby wzmocnienia przez nowe, odkrywcze brzmienie. W ich graficznej wykładni, w sposobie ich zapisu z obecną tu zawsze nutą gorzkiej groteski i sarkazmu, artysta mógł demonstrować swobodę i wirtuozerię rasowego rysownika. Tyle że opór materiału był tu oczywiście ogromny. A mimo to było warto. Dlaczego?
Otóż myślę, że okolicznością paradoksalną, sprzyjającą determinacji Gaja-miedziorytnika, rytującego tygodniami poszczególne odsłony swej ludzkiej komedyjki, była ponura stabilizacja ówczesnego życia. Być może, dla artysty samego było to poszukiwanie bezpieczeństwa i schronienia w obrębie aksjomatów-twierdz, opływanych lecz nie znoszonych ani podmywanych przez brudny nurt cynizmu i nieprawdy, zawiści i pychy, który przez lata całe toczył się ospale, unosząc ze sobą tak wielu. Widząc to i opisując językiem graficznej sentencji można się było jakoś obronić. Gdy życie nagle przyspieszyło, Gaj również przyspieszył. Jego dorobek z ostatnich dziesięciu lat to „jedynie" niezliczone rysunki i rysuneczki robione jeden za drugim, często seria-
mi, czasem na byle czym, raczej dla siebie niż na pokaz, ani, tym bardziej na sprzedaż, bo choć świetne, w swoim gatunku do cna skończone, to oglądane w masie, w stertach, w stosikach niezbyt luksusowego papieru, nieefektowne i biedne. Wystarczy jednak każdy z nich wziąć do ręki. Co za piekielna rozrzutność! Toż z materii myślowej i zainwestowanej wyobraźni niejeden lepszy Gracz zrobiłby duży obraz na aukcję w Mariottcie i jeszcze co nieco zostałoby mu na potem.
W kwietniu 1990 roku Gaj wreszcie zasoby te przebrał i wystawił, zresztą bodaj za namową marszanda (zdumiewa mnie, gdy czytam, że ta wystawa Nyczka to pierwszy indywidualny pokaz pięćdziesięcioletniego artysty w jego rodzinnym Krakowie! Bo ktoś powiedział, że artystą zaczyna się być od dobrej wystawy, najlepiej jeżeli w jakimś muzeum podczas sezonu turystycznego).
Ale cóż to jest, te rysunki? Otóż powiedziałbym, że nie rysunki raczej, ale rysowanie, coś co wynika z wewnętrznego przymusu rysowania, nieprzerwana kronika przygód wyobraźni i szczególnie wyrafinowanego intelektu poddanych impulsom życia o wyjątkowej, dziś zwłaszcza, częstotliwości. To rzeczy najzupełniej osobiste i przeto mniej „oczywiste", bardziej wieloznaczne i wielowątkowe niż dawne miedzioryty. System powiązań z „zewnętrznością" jest tu niezmiernie złożony. Jak zawsze w obliczu sztuki metaforycznej poszukiwanie jakichkolwiek uchwytnych odniesień do doświadczeń potocznych byłoby naiwnością (mówiło się np. o pewnym zespole spośród rysunków z roku 1982, że jest to reakcja artysty na wydarzenia stanu wojennego, czemu Gaj w rozmowie ze mną raczej zaprzeczył). Jest to poetyka gorączkowego snu, nagłych przypomnień i skojarzeń, zdarzenia, fragmenty zdarzeń, epizody, sytuacje nakładają się na siebie, przenikają, łączą w ciągi alogiczne, surrealne, w związki treściowe o niebywałej esencjonalności. Jest tu także niezmiennie obecny motyw fizjonomii, na ogół starczej, skamieniałej lub w drastycznym grymasie, w zasępieniu lub wrzasku, niekiedy przystrojonej w imaginacyjne lub zoomorficzne maski, są zwierzęta, zdałoby się odrysowane z jakichś fantastycznych skamielin, są rekwizyty przeróżne, przewrotni, zwodniczy przewodnicy wyobraźni. Czasami, w syntetycznym jakby autoportrecie pojawia się - jak niegdyś w Melancholii Malczewskiego - sprawca tych fantasmagorii: we śnie lub w skupionym czuwaniu, a nawet z narzędziem pracy w ręku, i jest to jedyne właściwie objaśnienie źródeł, a więc zarazem sensu tych prawdziwych cykli.
To wszystko zaś jest rysowane wspaniale, a zarazem niezmiernie pracowicie. Kontrast pomiędzy zgrzebnym tworzywem a skrupulatnością wykonania zadziwia, ale też uwiarygodnia intelektualne i psychiczne źródła, skąd się te serie, cykle, ciągi wywodzą. Stoimy tu wobec dokonania niepospolitego, mającego swoje duchowe i motywacyjne zaplecze w „marginalnych" a przez to najbardziej zasługujących na zaufanie zapiskach graficznych Wielkich Minionych, tak jak one najbardziej osobistego.

Jacek Gaj. Przymus rysowania
„Projekt" l 990 nr 4, s. 14-17

Dokumentacja